Rozwijane Menu

05 lipca 2014

Szalony weekend w Tatrach... Dolina Chochołowska

Dawno nie byłyśmy w górach… Jakoś tak się porobiło, że nasz wybór padł na Tatry. Nie wiedziałyśmy jednak gdzie dokładnie chcemy pojechać. Wszystko stanęło pod znakiem zapytania kiedy to w piątkowy wieczór zepsuł nam się samochód… Nie zastanawiałyśmy się jednak zbyt długo. W końcu babcia Beaty była w sanatorium, a jej samochód stał pod domem :) Kontynuowałyśmy piątkowe plany i poszłyśmy na koncert zespołu „strachy na lachy”. O 3 nad ranem pojechałyśmy po rodziców Beaty, którzy byli na imprezie i wróciłyśmy jakoś o 5. Plan był taki, że jedziemy skoro świt, ale jakoś nie było chętnych do prowadzenia samochodu o tak wczesnej godzinie po nieprzespanej nocy…
W góry wyjechałyśmy coś po 11:00. Aaa… kopnął nas zaszczyt i pojechałyśmy nowym samochodem rodziców Beaty – pełen lans! :P Zdecydowałyśmy, że jedziemy do Chochołowskiej.
Wieczorem docieramy do schroniska, w którym spędzamy noc, a nad ranem ruszamy w góry. Jak pomyślałyśmy to zrobiłyśmy. Koło godziny 18:00 dotarłyśmy do schroniska.
Poprosiłyśmy o najtańszą opcję noclegową (nie – nie była to podłoga). Różnica cenowa pomiędzy podłogą, a wygodnym łóżkiem wynosiła jakoś 8 zł więc zaszalałyśmy. Dostałyśmy przydział do pokoju 6-cio osobowego. Otwieramy drzwi i co widzimy? Megastyczny bałagan i kolesia w bokserkach umierającego na stole. Jak się okazało w pokoju było 4-ech chłopa. Dzień wcześniej byli w górach, a kolega leżący na stole tak załatwił sobie kolana, że ledwo się poruszał.
Zostawiłyśmy plecaki i poszłyśmy do jadalni zastanowić się gdzie pójdziemy. Nie zajęło nam to dużo czasu. Trasa, którą wymysliłyśmy wyglądałą tak: Rakoń – Wołowiec – (Łopata) – Jarząbczy – Kończysty – Starorobociański – dolina chochołowska. W niedługim czasie doszli do nas współlokatorzy, którzy okazali się być całkiem sympatyczni. Nie siedziałyśmy zbyt długo ponieważ w odróżnieniu do chłopaków, którzy na drugi dzień wracają do domu, my ruszamy w góry :)
Pobudka o 6:30. Udało nam się wyruszyć jakoś o 7:30. Nie było co się obijać. Wg mapy było przed nami jakieś 7-8h marszu.

Jak tylko wyszłyśmy ponad granicę lasu zaczęło trochę wiać, zachmurzyło się, a naszym oczom ukazał się ogromny „efekt halo”. Myślę sobie „ale nas zleje…” Nic jednak mylnego. Efekt halo zniknął, chmury się rozwiały i znowu wyszło piękne słońce. Po drodze miałyśmy moc atrakcji. Najpierw czarna wiewiórka z białym brzuszkiem (była tak szybka, że nie udało nam się jej uchwycić na zdjęciu) później miś zwany wilkiem będącym kozicą górską wyglądającą jak renifer :) I poważnie. Leci jakieś takie wielkie brązowe coś po skałach i z daleka trudno ocenić cóż to może być. Kozica górska – upasiony okaz :)
Pierwszą przerwę na posiłek ogłosiłam na przełęczy pomiędzy Rakoniem, a Wołowcem. W czasie kiedy ja jadłam Beata pobiegła na Rakoń (10 min od przełęczy) porobić zdjęcia. Później się wymieniłyśmy. Po „świeżej dawce energii” poszłyśmy dalej. Widok z przełęczy w stronę Wołowca wprawiał w zawrót głowy. To są jedne z tych chwil, w których myślisz sobie „po jakiego grzyba się tak męczyć? Po co ja tu jestem?”.
Jako, że był to właściwie początek naszej wycieczki nie wypadało narzekać za bardzo. Tempo było dość szybkie, a cel miałam wrażenie, że coraz dalej – jak to możliwe? Nie wiem… W każdym bądź razie prawdziwy kryzys przyszedł kiedy stanęłyśmy u stóp Jarząbczego. „Bita” godzina pod górę.
Droga bez końca… kroczek za kroczkiem – oddech, kroczek za kroczkiem – oddech. I to palące słońce… Po dotarciu na szczyt zaczęłyśmy zastanawiać się nad dalszym przebiegiem naszej trasy.
Ostatecznie po dotarciu na Kończysty Wierch zdecydowałyśmy, że odpuszczamy Starorobociański. Jeszcze czekały nas 3 godziny powrotu samochodem… I tak z Kończystego poszłyśmy w stronę Trzydniowiańskiego, a stamtąd do doliny. . Już rano wiedziałyśmy, że do samochodu pojedziemy na rowerach tak więc trzymając się tej myśli dzielnie maszerowałyśmy przed siebie. Szlak powrotny był o tyle dobijający, że przez 1,5h schodziłyśmy po bardzo wysokich schodach. Bolały nas kolana, które z każdym kolejnym stopniem w dół (a szłyśmy jak emerytki: bokiem, stawiając jedną nogę i dostawiając drugą) krzyczały NIE! Po dotarciu do doliny nie wiedziałyśmy jak się nazywamy! Wypożyczyłyśmy rowery (10zł za przejazd od osoby) i w ten sposób dotarłyśmy do samochodu.
Trasa kilometrowo okazała się być bardzo krótka bo miała jakoś 15km, ale zdecydowanie dobiło nas przewyższenie :) Udało nam się nawet nie płacić za parking ponieważ przyjechałyśmy po 17:00 i nie było już „kasjerów”, a wyjeżdżałyśmy też po 17 i historia się powtórzyła :)

Weekend zaliczamy do bardzo udanych!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz