Rozwijane Menu

07 lipca 2014

Warmińsko-Mazurska przygoda kajakowa - Rzeka Łyna

Spływ kajakowy – coś czego do tej pory nie miałyśmy okazji spróbować choć bardzo chciałyśmy. Dzięki kuzynowi Beaty w końcu pojawiła się ku temu okazja. Tak naprawdę całą organizacją zajął się Ulises i Kiti. My przyjechałyśmy „na gotowe”. Miałyśmy wolny długi weekend czerwcowy tak więc wyruszyłyśmy już w środę przed Bożym Ciałem. Miejsce docelowe: GALINY mała miejscowość na mazurach niedaleko Lidzbarka Warmińskiego. U Kiti i Ulisesa byłyśmy wieczorem. Uraczyli nas przepyszną kolacją i dobrze napoili J Czekaliśmy jeszcze na kuzyna Kiti – Waldka i jego żonę Justynę, którzy przyjechali koło 21.. Plan był taki: płyniemy rzeką Łyną z Olsztyna w kierunku Bartoszyc. Pierwszy i drugi dzień po 30 – 40 km, później jakość po 20km, ale wszystko wyjdzie w planie. Z całej tej ekipy tylko my byłyśmy najmniej doświadczone w kwestii spływów kajakowych.

DZIEŃ 1
Wyruszamy z Lidzbarka Warmińskiego. Umówieni byliśmy pod pałacem Lidzbarskim. Tam czekał na nas bus i kajaki. Kierowca zawiózł nas kawałek za Olsztyn po to abyśmy mogli przepłynąć i zobaczyć centrum Olsztyna. Zaczęło się nieźle. Mieliśmy tyle jedzenia, że ledwo udało nam się to wpakować do kajaków. No to sru – zaczynamy! Chłopaki zwodowały nasz kajak. Najpierw wsiadłam ja (większy i cięższy siedzi z tyłu), później Beata. Nie było tak strasznie. Nawet udało nam się nie zaliczy gleby do wody. Ledwo wsiedliśmy do kajaków i już czekała pierwsza przeszkoda. Most zawieszony nisko nad wodą. Aby przepłynąć pod nim trzeba było „schować się” w kajaku co wcale nie jest proste przy 175cm wzrostu.. J A te pajęczyny tuż nad oczami – feee… Pierwszy przystanek –centrum Olsztyna. Powiedziano nam, że mamy chwilę żeby zobaczyć sobie rynek Olsztyński. Pobiegłyśmy zatem ile sił w nogach. Nie widziałyśmy zbyt dużo ponieważ właśnie kończyła się procesja z okazji Bożego Ciała, a na rynku był główny ołtarz tak więc jedyne co widziałyśmy to „morze ludzkich głów”. Pospiesznie wróciłyśmy więc do kajaka. Posiedzieliśmy jeszcze chwilę czekając na Waldka i Justynę po czym ruszyliśmy dalej w stronę stanicy kajakowej, w której mieliśmy spędzić noc – Cerkiewnik (Kłódka). Oddalona o 30 km od miejsca startu. Po drodze czekała nas przenoska. Czyli „weź kajak na plecy i idź”. Pierwsza poszła jak z płatka. W końcu jeszcze mamy dużo siły. Nim się zwodowaliśmy zjedliśmy obiad w postaci: kabanosów, chleba i ogórka. Chwilę odsapnęliśmy i w drogę. Pogoda i humory dopisywały. Było miło dopóki nie zachciało mi się sikać. Pamiętajcie niech Was nie zwiedzie wysokie ciśnienie w pęcherzu. Jest to bardzo zdradliwe! Nie mogłam już wytrzymać więc dopłynęłyśmy do „pierwszego lepszego brzegu”. Wysiąść – wysiadłam. Bez problemu. Opróżniłam pęcherz i zadowolona wracam do kajaka. Mówię Beacie „trzymaj się mocno trawy” tylko tego można było się złapać. Ja także złapałam się kurczowo kępek trawy. Wsadziłam jedną nogę do kajaka i czuję jak zaczynam się rozjeżdżać… Zrobiłam wielki szpagat i wpadłam do wody. Ale po wynurzeni kępki trawy nadal kurczowo trzymałam w dłoniach, Beata zresztą też! No nic… dobrze, że nie ma zbyt zimno! :) Co jakiś czas „spotykaliśmy się” wszyscy razem aby uzupełnić pokrzepiające płyny :) i co?? I znowu poczułam, że mój pęcherz jest pełny. Zdesperowana znalazłam miejsce, które wyglądało sympatycznie. Obracam się, chcę wyjść i nie wiem jak to się stało, ale znowu wylądowałam w wodzie. Było to mniej przyjemne ponieważ wpadłam po kolana i łokcie w jakieś przybrzeżne błoto. Fuuu… Jakoś udało mi się doczołgać do lądu. Zaszło słońce, powiewał wiatr, a mnie było zimno. Z nadzieją wypatrywałam przystani.
I oto jest. Cerkiewnik (Kłódka). Pospiesznie wysiadamy. Wszystko wyciągam i pierwsze to przebieranie w ciepłe ciuchy! Chłopaki przenoszą kajaki. Rozbijamy namioty i siadamy do strawy. Rozpaliliśmy ognisko. Kolega Waldek poszedł spać, a my siedzieliśmy przy ognisku z gitarą. Chyba nie wspominałam, że na spływ Ulises wziął gitarę, którą powertapem przyklejaliśmy do kajaka :) I tak nam zleciał dzień I :)

DZIEŃ 2
Rano świat był jakiś taki niewyraźny, a to za sprawką padającego deszczu. Nie pozostało nam nic innego jak zjeść śniadanie i płynąć dalej.
Zapakowaliśmy nasz dobytek i ruszyliśmy w stronę Łaniewa, gdzie po drodze czekały nas dwie przenoski. Jedna to elektrownia (nie pamiętam gdzie), a druga w Dobrym Mieście. Wbrew pozorom nie padało całą drogę. Trochę nas zrosiło, ale w trakcie płynięcia nie jest to tak bardzo odczuwalne. W końcu docieramy do pierwszej przenoski tego dnia. Ta była już dużo bardziej okazała niż w dniu poprzednim. Jest co przenosić. Nie czekając na nic. Wzięliśmy kajak w 6 osób. Siły się rozłożyły i poszło nam całkiem sprawnie. Przerwa na czekoladowego batonika (w końcu trzeba mieć energię!). Ruszamy dalej. Nawet słońce się pokazało :)
Pierwszy raz przepływaliśmy przez jezioro. Nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo trzeba się namachać (szczególnie kiedy wiatr wieje w dziób)! Jesteśmy z Beatą na prowadzeniu. Wiemy, że mamy trzymać się prawej strony i kierować się na most…
Dopływamy do mostu i zastanawiamy się ja przepłynąć. Na drodze stanęło nam coś na kształt tamy. Niby miejsce jest, ale jakoś tak kurcze płasko. Na samą myśl, że mielibyśmy przenosić kajaki robi się niedobrze więc decydujemy się spróbować…. Poszło całkiem gładko. Niestety dopadła nas pierwsza strata materialna w postaci moich okularów przeciwsłonecznych. Zahaczając głową, zdążyłam złapać czapkę, ale okulary poszły na dno :( Lepsze jednak straty w sprzęcie niż w ludziach…
Po przepłynięciu jakiś 15 hm docieramy do Dobrego Miasta. Miejscowość, w której produkowane są „dobromiejskie śliwki w czekoladzie” – bomba. Swoje kajaki przenosiliśmy przez „miasto”. Dziwnie tak się idzie z kajakiem, a wszyscy dookoła się na nas patrzą :)
Przenoska zrobiona. Lecimy na szybkie zakupy uzupełnić zapas wody i jedzenia i ruszamy w dalszą drogę. Przed nami 5 km do przystani Smolajny. Tam będziemy jedli obiad i zastanawiali się nad dalszą trasą.
Nim się obejrzeliśmy byliśmy na miejscu. Zgodnie podjęliśmy decyzję, że jemy i płyniemy dalej – do Łaniewa. Czyli jeszcze 22 km przed nami. Ulises stwierdził, że dotrzemy na godzinę 21 (była 17:00). Po drodze moc atrakcji. Widzieliśmy kormorany, czaplę siwą, zimorodki i młodego orła bielika. Jako że znowu płynęłyśmy na czele miałyśmy także okazję zobaczyć bobra w warunkach naturalnych :) W między czasie wyprzedziła nas grupa kajakarzy, którzy widzieli przy brzegu dziki, sarny i więcej niż jednego bobra (zaraz po tym jak nas wyprzedzili). Po jakiś 15 km zaczęliśmy odczuwać zmęczenie i wyglądać za przystanią. Szlak był pełen przygód ponieważ kilka razy zawiesiliśmy się na zatopionych drzewach i ciężko było przepłynąć… Beata od 2 godzin wyglądała za kibelkiem, ale nauczona moim doświadczeniem postanowiła trzymać! Tak więc za każdym zakrętem wyglądała za toi-toiem. A rzeka meandrowała i meandrowała… i nie było widać końca. Robiło się szaro, rzekę spowijała mgła i naprawdę byliśmy zmęczeni. W końcu jest. Udało nam się dotrzeć! Beata i ja jako pierwsze, później Waldek z Justyną i tylko nie było widać Ulisesa i Kiti, ale to doświadczeni kajakarze więc nie martwiliśmy się o nich jakoś bardzo. Szybko przebraliśmy się w suche ciuchy i zaczęliśmy rozbijać namioty. 
W tym czasie ludzie, którzy nas wcześniej wyprzedzili zaczęli szukać drewna na ognisko (w sumie to dopłynęliśmy zaraz za nimi). Rozbiliśmy się, opróżniliśmy kajaki, przygotowaliśmy rzeczy na kolację, a Kiti i Ulisesa nadal nie ma. Minęła już godzina od czasu kiedy dopłynęliśmy i zaczęliśmy się pomału denerwować. Tym bardziej, że wszyscy mieli powyłączane telefony i nie było kontaktu z nimi. Po 1,5h dotarli. Okazało się, że w trakcie przepływania przez jedno z zanurzonych drzew zgubili gitarę. Postanowili po nią wrócić. Było to o tyle trudne, że byli po pierwsze zmęczeni, a po drugie musieli wiosłować pod prąd co naprawdę nie było łatwe. Gitarę znaleźli dopiero po jakiś 3 km także mieli w sumie 6 km w gratisie. Udało się jednak odzyskać gitarę! :)
Wszyscy usiedliśmy przy ognisku. Wtedy też dowiedzieliśmy się, że ludzie, którzy nas wyprzedzili byli leśnikami. Dzień dobiegł końca i każdy wczołgał się do swojego śpiworka żeby rano powstać jak nowo narodzeni! :)

DZIEŃ 3
Wg wszelkich prognoz i przepowiedni dzień 3 miał być dniem deszczowym. W sumie to trudno było uwierzyć ponieważ rano wstaliśmy i w słońcu udało nam się wysuszyć namioty… Jaki deszcz? Na co to komu?? Nasi nowo poznani znajomi wypłynęli skoro świt, a my jakoś nie mogliśmy się zebrać. Przed nami 24 km. W trakcie wodowania kajaków walnęło konkretnym deszczem. I jak zaczęło padać to tak lało i lało… Ale nawet kiedy tak leje przyjemnie się płynie z pieśnią na ustach :)
Po drodze krótki przystanek na załatwienie potrzeb fizjologicznych :) Waldek z Justyną zaczynają pękać mówić, że pada, że zimno i że to nie ich klimaty. Próbujemy ich jakoś pocieszyć i podtrzymać na duchu… kiepsko nam jednak idzie… Po dotarciu do Lidzbarka Warmińskiego ostatecznie decydują się zrezygnować. Zaczęliśmy więc kombinować jak zrobić żeby było dobrze. Trzeba było załatwić gościa od kajaków (co nie było proste bo Ulises miał rozładowany telefon, a tylko on miał numer), później załatwić kluczyki z domu i samochodu, które były na przechowaniu w miejscu pracy Ulisesa…, przenieść kajaki przez elektrownię. W sumie nieźle wymarzliśmy. Byliśmy totalnie mokrzy, nadal padało i wiało. Nie poddaliśmy się jednak. Po rozdzieleniu się popłynęliśmy dalej w stronę Rogóża. Nawet przestało padać :) Po 1,5h byliśmy już na miejscu. Beata stwierdziła, że skoro i tak jest cała przemoczona to się wykąpie. Po skoku do wody miała tak zdziwioną minę – żałuję że nie miałam aparatu. Woda okazała się być zimniejsza niż się wydawało, a do tego nie było dna więc cała poszła pod wodę. Trudno było ją wyciągnąć bo nie miała się od czego odbić :)
Wytargaliśmy kajaki na górkę. Miejsce było przeurocze. Widok na rozlewisko, cisza, spokój – bajka! Ulises poszedł po drewno. Beata rozbiła nasz namiot… Rozpalanie ogniska wymagało cierpliwości. Wszystko totalnie mokre i nie chciało się rozpalić. Udało się po 30 min! :) Zjedliśmy kiełbaski. Ogrzaliśmy się przy ognisku. Od samego początku towarzyszyły nam 3 śmieszne psiaki :) W końcu zmęczeni poszliśmy spać! :)

DZIEŃ 4
Ostatni dzień spływu okazał się być łaskawy. Od rana świeciło piękne słońce i jakoś bardzo nie wiało. Nasze ubogie już śniadanie (z każdym dniem strawy były uboższe) :) zjedliśmy dość szybko. Dosuszyliśmy resztę ubrać na słońcu. Spakowaliśmy się i ruszyliśmy w drogę.
Jakieś 400 m po starcie była pierwsza przenoska – elektrownia w Rogóżu. Było ciężko choć w miarę sprawnie. Duży prąd pozwolił na leniwe pływanie. Nie musiałyśmy machać za bardzo wiosłami :) Płynęliśmy do Bartoszyc po drodze z przystankiem w Perkujkach. Jakoś ponad 20 km wyszło.
Pierwotnie przystań w Perkujkach miała być naszym miejscem docelowym, ale szło nam na tyle dobrze, że zdecydowaliśmy się płynąć do Bartoszyc. Nim dopłynęliśmy do Bartoszyc musieliśmy się przeprawić przez ostatnią przenoskę. Była zdecydowanie najgorsza. Ktoś kto wymyślał to nabrzeże (świeżo „wyremontowane”) w ogóle nie pomyślał o kajakarzach. Kajaki musieliśmy znosić ze skarpy zrobionej z kamieni, które zabezpieczone były siatką – łatwo nie było! Trzeba było uważać na kajak i na swoje nogi i na wszystko! Suma summarum się udało :) …bo kto jak nie my?! :)
W Perkujkach zjedliśmy resztki jedzenie. Ulises zadzwonił do gościa od kajaków żeby za 1,5h wyczekiwał nas w Bartoszycach. Ostanie 10 km przeleciało bardzo szybko. Nim się zorientowałyśmy już byłyśmy w Bartoszycach i przygoda kajakowa dobiegała końca. Pozostało tylko wpakować kajaki na dach samochodu i dojechać do „galinowego domu”.

Podsumowując: przepłynęliśmy 121 km i w sumie było 6 przenosek.
Weekend naprawdę udany. Kajakowanie to fantastyczna sprawa! Polecamy każdemu! :)

Zwierzaki które udało nam się zobaczyć:
Bóbr 

Czapla

Zimorodek

Żuraw

Orzeł Bielik

Kormoran