Rozwijane Menu

22 kwietnia 2015

Rowerowo po Jurze

Miały być krokusy… - wyszły rowery. O tym, że miałyśmy pojechać na krokusy możecie przeczytać w następnym poście :)
 Żeby nie nudzić się zbyt bardzo, postanowiłyśmy wyciągnąć rowery i pierwszy raz po zimie zrobić kilka kilometrów. Pozostaje pytanie „dokąd pojechać?”Beata wymyśliła żeby pojechać na jurę. Pojeździć po lesie i przy okazji odwiedzić „stare śmieci”.

Odkurzyłyśmy rowery, dokręciłyśmy śrubki, napompowałyśmy koła i ruszyłyśmy do samochodu.
Pojechałyśmy do Podlesic do Trafo Base Camp, gdzie zostawiłyśmy samochód. Przywitałyśmy się to tu, to tam i za namową Marcina pojechałyśmy w stronę Bobolic. Bez konkretnego planu. Wiedziałyśmy, że mamy jechać tak długo przed siebie jak się da :) Bo przecież „trudno jest się tam zgubić”. 
Faktycznie drogi znane więc przyjemnie się jechało. Pomimo uporczywego piachu jakoś dawałyśmy radę. Ostatecznie udało nam się dojechać do Bobolic. 
Stamtąd do Mirowa gdzie zrobiłyśmy krótką przerwę na popas i później z powrotem przez Bobolice do TBC. 

Żeby nie było zbyt prosto pojechałyśmy na tzw. pałę czyli przed siebie. Skutek był taki, że wyjechałyśmy z lasu na, wydawało by się, łąkę, która chyba była czyjąś posesją (tak nam się przynajmniej wydawało). Niestety trawa była tak miękka, że trudno było jechać więc oprowadziłyśmy rowery aż do drogi. Hm..ku naszemu wielkiemu zdziwieniu nie mogłyśmy pojechać dalej. Beata złapała kapcia. Zastanawiałyśmy się jak to się mogło stać? No przecież jeździłyśmy tylko po piachu, leśnych ścieżkach… Wszystko byłoby fajnie gdyby nie to, że byłyśmy wyposażone jedynie w pompkę. W ogóle to przed wyjazdem okazało się, że Beata ma bezdętkowe opony. Całą drogę do podlesiowa czytała w jaki sposób naprawia się taką przebitą opnę… „Wykrakała”! (choć bardziej pasowałoby „wyczytała tego kapcia”).W każdym bądź razie wyciągnęłyśmy jedyną „broń” jaką akurat posiadałyśmy i postanowiłyśmy napompować. O dziwo poskutkowało. Myślałyśmy, że to może jakiś przypadek czy coś, ale szybko okazało się, że powietrze ucieka… Nie pozostało nam nic innego jak pokierować się  w stronę samochodu. 
Cała trasa wynosiła coś pomiędzy 25 a 30 km. Trudno dokładnie stwierdzić ponieważ nie miałyśmy gps’a W Marcinowej knajpie zjadłyśmy obiad, który nam zaserwował (kurczak z kaszą gryczaną był wyborny), zapiłyśmy kawą, dogryzłyśmy ciastkiem i zadowolone wróciłyśmy do domu :)

Co stało się z oponą?? Jako, że nie było już wątpliwości, że gdzieś jest dziura, trzeba było ją zlokalizować. W wannie okazało się, że powietrze ucieka w okolicach wentylu. Beata naczytała się na temat uszczelniania, klejenia i innych cudów wianków. Postanowiła raz jeszcze upewnić się czy opona nie ma dętki i ku jej (i mojemu) zdziwieniu okazało się, że dętka jednak jest (nie zmienia to faktu, że opony są bezdętkowe) :) Zakupiłyśmy na zapas zestawy naprawcze: łatki, kleje, dętki i łyżki. Beata nauczyła się wymieniać dętkę tradycyjną metodą prób i błędów. Wszystko się udało i znów możemy śmigać! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz