Dzień wylotu. Ponieważ samolot miałyśmy późnym wieczorem przed nami był cały dzień, który zagospodarowali nam nasi dobrodzieje :)
Zabrali nas na wycieczkę do Manafossen . Trzeba przyznać, że był to spory kawałek drogi (około 60 km w jedną stronę). Zosia nie była zbyt szczęśliwa siedzą w foteliku bo przecież nie mogła podziwiać tych pięknych widoków :)
Jak się okazało szlak na wodospad Manafossen był bardzo oblodzony. Krzysiek nam odradzał, a my miałyśmy poczucie "ale skoro jesteśmy to szkoda byłoby nie pójść..." Bo przecież wszyscy Norwegowie idą tam nawet z dziećmi, a my nie damy rady?
Droga na szczęście nie okazała się jakoś bardzo ciężka i po 20-30 minutach cieszyłyśmy się niesamowitym widokiem wodospadu spadającego w zamarzniętą turkusową połać lodu. Wrażenie SUPER! Sam wodospad miał 92 metry! Gdy schodziłyśmy z oblodzonych schodów my starałyśmy się uważać aby się nie przewrócić, a dzieci zjeżdżały na tyłkach - takie norweskie hartowanie ;)
Po naszej krótkiej, ale jakże wspaniałej wycieczce trzeba było się spakować i wracać do domu :(
Oczywiście Norwegię pozostawiłyśmy na chwile by w przyszłości móc tam wrócić.
Kosztorys wyjazdu:
Opłata za lot za dwie osoby i bagaż w jedną stronę: 304 zł (my miałyśmy jeszcze voucher i zapłaciłyśmy 92 zł)
Opłata za bagaż: 159 zł
Ubezpieczenie na czas wyjazdu 5 dni za dwie osoby: 54,08 zł
Rano z pomiędzy chmur przebijało się słońce. Czy wróżyło to zbliżającą się ładną pogodę? Oczywiście, że tak! Szybko zjadłyśmy śniadanie i ruszyłyśmy na prom.
Dziś już bez śniegu, a za to w słońcu - domy prezentowały się bardzo fajnie.
Sonia nawet znalazła kolorowe krowy, które chciała przygarnąć. Niestety nie umiała się dogadać ;)
Wsiadłyśmy na prom i zauważyłyśmy, że nie jesteśmy jedynymi osobami, które zmierzają zobaczyć tą największą atrakcję tego regionu.
Stavanger chodził nam po głowie od dłuższego czasu tylko non stop nie znajdowałyśmy interesujących nas cen biletów. Z pomocą przyszły vouchery, które trzeba było wykorzystać do końca stycznia oraz super cena biletów w marcu. I w taki oto sposób miałam kupione bilety oraz bagaż rejestrowany (tylko w jedną stronę bo przecież może coś się stać). I tym coś się stać chyba wywołałam wilka z lasu bo Sonii na kilka dni przed wyjazdem coś strzeliło w kręgosłupie (na szczęście okazało się że nic poważnego).
W poniedziałek spakowałam wszystkie potrzebne rzeczy do plecaka i chciałam zapłacić za bagaż niestety bez skutecznie. No nic, myślę sobie może mają jakąś awarie systemu? Ale rano znowu to samo, może nie ta karta debetowa? Hmm. Na szybko od mamy dostaje dane jej karty niestety dalej bezskutecznie. Po dłuższej walce dzwonie na infolinie do Wizera i tam udaje mi się zapłacić za bagaż. Oczywiście te kilka minut rozmowy z Panią kosztowało mnie 30 zł. No ale wszystko załatwione jedziemy.
Już na lotnisku okazało się że nie może być tak kolorowo jakbyśmy chciały ledwo się odprawiłyśmy, poszyłyśmy do kontroli bezpieczeństwa, a tam usłyszałam komunikat z głośników Pani Beata zgłosi się do kontroli bagażu. Czujecie blusa tak ładnie spakowałam wczoraj plecak, a teraz miałam iść a kontrole! Przecież za chwile lecimy…
Przeszłam kontrole bezpieczeństwa i poprosiłam o pokierowanie mnie do kontroli bagażu. Tam Pani poprosiła mnie abym poczekała i że za chwilę się mną zajmie. Brzmi super… Chwila przekształca się w 10 minut, te w 15 i tak dalej. W tym momencie w głowie pełno myśli zdążę na samolot czy odleci beze mnie, a może ja zdążę a nasz bagaż nie trafi do odpowiedniego samolotu itd. Pani przyszła zaprosiła mnie do środka i się pyta co przewożę gaz czy piersiówkę, ja na to szybko że piersiówkę i że mogę pokazać gdzie ona jest. Niestety pokazanie nie wystarczyło musiałam rozpakować cały ten pięknie spakowany plecak, gdzie Pani celnik skrupulatnie sprawdzała wszytko na dodatek musiałam spakować się na nowo. Troszkę to zajęło ale udało się zdążyć ze wszystkim! I jak się później okazało nasz lot był opóźniony około 1,5 h. Dzięki temu też miałyśmy czas aby coś kupić do picia i znaleźć naszą koleżankę Dorotę która właśnie w tym momencie wracała do Norwegii.
Wszystko się udało i po pogaduchach w końcu weszłyśmy na pokład samolotu.
Po procedurze odmrożenia samolotu w końcu startujemy. Lot mija nam przyjemnie, mnie się nawet udaje przysnąć. Niestety nasza sielanka mijała wraz ze zbliżaniem się samolotu do lądowania. Pilot po polsku ogłosił wszem i wobec żeby wszyscy zapieli pasy bo wieje i zaraz wlecimy w strefę turbulencji. Niestety po angielsku ogłosił że bardzo wieje i że przed nami silne turbulencję. I miał rację nasz samolot unosił się góra dół, chwilami spadał swobodnie niczym liść na wietrze lub jak na roler costerze. W środku i na zewnątrz wszystko się trzęsło! A dzieci które wcześniej płakały umilkły i czekały w milczeniu na nadchodzące wydarzenia. Jakimś cudem udało się nam wylądować w jednym kawałku. Ale dla osób które były na lotnisku ponoć było to bardzo ciekawe widowisko. Ten lot kwalifikujemy do najgorszych z najgorszych naszych dotychczasowych lotów.
Dzięki uprzejmości i gościnności Doroty i Krakusa miałyśmy gdzie przenocować :) za co bardzo dziękujemy!
Rano Stavanger przywitał nas śniegiem :) Jak tylko przestało padać wyruszyłyśmy na zwiedzanie miasta i poszukiwania miejsca gdzie mogłyśmy kupić gaz do naszej kuchenki.
Zwiedzanie zaczęłyśmy od portu i od starej części miasta. Na centrum znalazłyśmy Inter Sport (w którym bez problemu można dostać gaz) oraz informację turystyczną gdzie dopytałyśmy się odnośnie warunków panujących na szlaku i informacji jak się tam dostać.
W sezonie zimowym nie kursuje autobus który dowozi turystów na parking pod Preistokolen, aby się tam dostać trzeba płynąć promem do Tau, tam wsiąść do autobusu do Jorepeland (port jest ostatnim przystankiem na tej trasie), a później tylko z buta (dokładnie 8,5 km asfaltową drogą miejscami bez pobocza). No nic cel jest zaplanowany i będziemy dążyły do osiągnięcia jego!
W tym dniu pochodziłyśmy po mieście :)
Nawet zauważyłyśmy że pogoda się poprawia i w końcu zaczyna
coś być widoczne. Przed obiadem Krakus zabrał nas na małą wycieczkę, a
dokładnie na most który widać na powyższym zdjęciu.