Rozwijane Menu

09 czerwca 2016

Kajakiem po WELu


Od czasu zakosztowania przyjemności, którą dają kajaki, nie wyobrażam sobie "wakacji", w których mogłoby ich zabraknąć. Nie ma lepszej frajdy niż cały dzień spędzony na lub w wodzie.
Tegoroczny spływ odbywał się rzeką WEL. Jest to lewy dopływ Drwęcy. Rzeka niespodzianka - bardzo meandrująca, miejscami spokojna, "łatwa", ale i niezwykle trudna - o charakterze górskim. Długość rzeki od źródeł 118 km, szlak kajakowy ma 98,5 km.
Żeby nie tracić zbędnego czasu na poranne pakowanie w Galinach (jak i dojazd) i jednocześnie skrócić sobie drogę z Siemianowic, umówiliśmy się z towarzyszami wiosła na linii startu, w miejscowości "Dąbrówno" (woj. Warmińsko-Mazurskie) (140 km od Galin, 480 z Siemianowic), gdzie udało nam się dotrzeć przed godziną 00:00 (środa 25.05). Wiadomości szybkiej treści - co u kogo słuchać, przepłukaliśmy MOCARZEM (bimber co najmniej dziwnego pochodzenia... Beata pracując w Warszawie poznała pewnego listonosza z mazur, który to pędził ten szlachetny trunek w rodzimych stronach. Streszczając "warszawski bimber z mazur"). Jako, że źródło niepewne postanowiliśmy skosztować go od razu co by ewentualnie do rana jakoś się wylizać.

DZIEŃ 1

Godzina 7 - pobudka! Jak to ta "Lokomotywa" w wierszu Tuwima "najpierw powoli jak żółw ociężale (...) ospale (...)". Potem już było z górki (choć do kajaków załadowaliśmy się o 11:00) :)

Oczywiście plan ambitny. Chcemy spłynąć całą rzekę w 3 dni. Dla nas nie ma rzeczy niemożliwych. Średnio na dzień trzeba zrobić niewiele ponad 30 km. Kto jak nie my? Rozpoczęliśmy od jeziora Dąbrowa Mała.
Początek zupełnie przyjemny, bez wiatru... zmierzamy ku ujściu rzeki i nagle rozpoczęły się trzcinowiska. Niby nic niezwykłego, ale dla kogoś kto np. nie przepada za pająkami i innym dziwnym robactwem może to być przeprawa godna nadania jej miana "szkoły życia". Przepływając przez gigantyczne trzciny zbierałyśmy do kajaka wszystko co żyło...
Ledwo nabraliśmy prędkości, a już trzeba było przenosić kajak. Co ciekawe. Przenoska ma ok. 500 m! "Przetargać" załadowany kajak o masie własnej 30 kg przez pół kilometra to nie lada wyzwanie! Całe szczęście. Dobrzy ludzie, którzy mieszkają nad rzeką otworzyli nam bramkę i pozwolili kajak przenieść przez podwórko - zaledwie 50 m :) Mimo "udogodnienia" zwodowanie kajaków nie było tak zupełnie proste.
Okazało się, że tuż za bramką, którą to otwarli nam mili ludzie, jest wysoka skarpa. Nie bardzo mieliśmy pomysł jak to zrobić, ale my nie mielibyśmy dać rady? Ostatecznie, kajak zjechał po drzewie :)
Niestety tuż po zwodowaniu stan wody sięgał kostek - płynięcie było zdecydowanie a-wykonalne. Zapieliśmy więc nasze "pioruny" na smyczy i poszliśmy przed siebie stąpając po wodzie niczym sam "wiecie kto" :)
W między czasie plaga pająków zamieniła się w plagę komarów, które rzuciły się na nas jak pies na schabowego.
Przed nami niewielkie jezioro o uroczej nazwie "Pancer". Tuż za przepłyniętym jeziorem zaczyna się pierwsza zabawa - bystrza i powalone drzewa.
 

W drodze mijamy miejscowości Wądzyn i Szczupliny. Przed nami dwa jeziora: Rumian i Zarabinek i przenoska przy młynie w Tuczkach. Zdecydowanie znośna. W trakcie przenoszenia spotkaliśmy parę z Warszawy. Również chcieli płynąć do końca rzeki jednak nie płynęli oni od początku, jak my, a na kajakowanie mieli jeden dzień dłużej. Płynęli jedynkami... Nie to co my :)

 
Ostatecznie płynęliśmy w miłym ich towarzystwie. Myśleliśmy nawet, że rozbiją się tam gdzie my, ale jak się okazało - zgubiliśmy ich gdzieś po drodze... (?)
 
Głodni, zmęczeni - zaczynaliśmy być zmierźli. Poszukiwaliśmy miejsca na nocleg co jak zwykle nie było proste. Z miejscami do spania gdy jesteś w kajaku jest tak: jak masz czas i płyniesz to miejsc jest sporo, ale jak już robi się ciemno, zimno i wszyscy są zmęczeni, wtedy nigdy nie ma dobrego miejsca na spanie! Ostatecznie udało nam się dobić do brzegu jeziora Tarczyńskiego, które nie było oznaczone znakiem "teren prywatny".
 Choć trochę nas żal ściskał ponieważ każdy prywatny brzeg miał ładnie przyciętą trawkę i przygotowane miejsce pod ognisko... Ale co tam - w końcu lubimy dzicz! Wypełznęliśmy na brzeg udając, że nie widzimy tabliczki "rezerwat przyrody", która to stała jakieś 100m od nas. Rozpaliliśmy ognisko i....i to chyba było jedno z najszybszych ognisk w moim życiu. Trwało tak długo jak długo piecze się i konsumuje kiełbaskę. Padliśmy jak muchy! :)

DZIEŃ 2

Poranek przywitał nas zachmurzonym niebem. Nie było też tak ciepło jak dnia poprzedniego, ale nie było i źle.
Wypiliśmy kawkę na brzegu jeziora, zjedliśmy co było do zjedzenia i popłynęliśmy dalej. Dzień drugi miał być dniem atrakcji - wizyta w sklepie, bystrza (bardziej konkretne niż te poprzednie) itp. - w związku z tym humory nam dopisywały!
Z pieśnią na ustach płynęliśmy przed siebie rozkoszując się urokami zwiedzania miast i wsi z powierzchni wody. Znaleźliśmy także świetne miejsce na drugie śniadanie. Teren prywatny z postawiona drewnianą wiatką i informacją by po sobie posprzątać. No nie mogliśmy trafić lepiej. Po odpoczynku udaliśmy się w dalszą drogę.
Mijamy miejscowość Koty i dopływamy do Podciborza gdzie przed mostem kolejowym da się wyczuć wyraźnie wzmagający się nurt. Przepływamy pod mostem drogowym Działdowo- Lidzbark, gdzie są pierwsze "silne" bystrza (ubaw po pachy). Rzeka jest bardzo meandrująca w związku z czym trzeba się nieźle namachać. Pomału zbliżamy się do miejscowości Lidzbark Welski gdzie czeka nas wizyta w sklepie :) Jako, że w miejscu "wyjścia z kajaka" jest silny nurt, wraz z Kiti zostałyśmy na wodzie, a Ulises z Beatą poszli na zakupy.
Zaopatrzyliśmy się w wodę i jedzenie. Beata kupiła dużą, podwójną porcję frytek (porcja była tak duża, że każdy z nas się najadł!). Trzeba przyznać, że na wodzie frytki smakują co najmniej wybornie! Burżuazja! ;)

Przed nami dość długa przenoska z niewygodnym (wysokim) wyjściem. Wyciągnięcie kajaka z wody wymaga dużego nakładu energii. Dalej przepływamy przez jezioro Markowe i kierujemy się w stronę Kurojad szukając miejsca na nocleg.
Rozbijamy się dość wcześnie, przed godziną 20:00. Znaleźliśmy piękną łączkę usłaną komarami. "Były ich miliony, a nawet tysiące". To był prawdziwy żer! Szybko rozpaliliśmy ognisko i okadziliśmy z nadzieją, że nie zjedzą nas całkiem! Tym razem siedzieliśmy przy ogniu bardzo długo :)

DZIEŃ 3

To prawdziwy dzień burzy i emocji. Przed nami górski odcinek rzeki w rezerwacie przyrody PIEKIEŁKO, ale póki co zacznijmy od początku.

Rano okazało się, że Kiti z Ulisesem mają dziurawy kajak! Próba zaklejenia dziury żywicą nic nie dała, a o "srebrnej taśmie" można było zapomnieć. Nie pozostało im nic innego jak wybierać wodę gąbkami. Spakowaliśmy nasz mały cygański obóz i uciekaliśmy czym prędzej przed komarami.
Dopływamy do jeziora Lidzbarskiego gdzie czeka nas przenoska przy działającym młynie. Po wdrapaniu się na skarpę dostrzegliśmy szykującą się do wodowania ogromną wycieczkę dzieciaków. Było ich całe mnóstwo! Długo się nie zastanawiając wskoczyliśmy do wody i ruszyliśmy w pośpiechu by zdążyć przed nimi! Skąd ten pęd? Ano stąd iż tuż przed nami była zabawa - bystrza! W przewodniku napisano "nie należy przez nie przepływać". Oczywiście jesteśmy rozsądni (a przynajmniej tak nam się wydawało).
Dobiliśmy do brzegi i rozpoczęliśmy debatę "płynąć - nie płynąć". Stanęliśmy na moście, z którego przyglądaliśmy się ludziom, którzy utknęli gdzieś na bystrzowych kamieniach. Ostatecznie przenieśliśmy kajaki... Gdy tylko dotarliśmy z nimi do miejsca, w którym można było się zwodować, dogoniła nas wycieczka dzieci, która to przepłynęła przez ten "jakże straszny odcinek". Z żalem w oczach przyglądaliśmy się ich dzikiej radości... Przez następną godzinę przekonywaliśmy siebie nawzajem, że zrobiliśmy dobrze (że kajaki ciężkie, że mogło się połamać, popękać itp...) :)
Przed nami PIEKIEŁKO! ...i kolejna wycieczka. Tym razem nie dzieci... bardziej emeryci... Ale myślimy sobie "doświadczeni", szybko pójdzie... Zdecydowanie nie poszło tak płynnie jakbyśmy tego chcieli. Korek na wodzie. Trzeba było ustawiać się w kolejce do bystrzy... Do tego zaczynało grzmieć gdzieś w oddali. Potem deszcz...i w końcu burza. Burza na wodzie to anomalia, której nie polecam nikomu. Oczywiście w miejscu gdzie nas dopadła, brzeg był tak wysoki, że nie dało się wyjść. Większość kajakarzy ukryło się pod drzewami (?), my natomiast płynęliśmy dalej bo cóż innego nam pozostało. Byliśmy już mokrzy więc nie spieszno nam było do wyciągania kurtek (bo i po co).
Kiti z Ulisesem mieli niezłą zabawę. Nie dość, że nabierali wodę dziurawym dziobem to i jeszcze z góry się lało... Najgorszym momentem było przepłynięcie pod liniami wysokiego napięcia. Wówczas piorun strzelił gdzieś w polanę obok, której przepływaliśmy. Grzmot był tak potężny iż wibrację dało się poczuć w kajaku. To było moment, w którym naprawdę człowiek zastanawia się co za chwilę będzie...
Ostatecznie burza ustała, wyszło piękne słońce. Dopłynęliśmy do kolejnej przenoski. Nasz kajak miał w sobie tyle wody, że z ledwością udało nam się go wytargać na brzeg. Nie bardzo był czas na to żeby posprzątać ponieważ za nami formowała się kolejka "emerytów"... I tak płynęliśmy w tłumie ludzi, co jakiś czas stojąc w korku. Przed nami kolejny czynny młyn. I znowu przenoska. Każdy zaczynał odczuwać już głód. Upatrzyliśmy sobie ładną polankę, ale jak się okazało nie bardzo było jak się na nią wdrapać... Ostatecznie "obiad" urządziliśmy sobie na wodzie :)

Dopłynęliśmy do jeziora Tylickiego - płytkie i zarośnięte. Wpływ rzeki trudny do odnalezienia. Płynęłyśmy z Beatą jako pierwsze, z GPS-em w dłoni. Wpłynęłyśmy w trzcinowiska, które otoczone były śmierdzącym i średnio 'wyglądającym' mułem. Wycofałyśmy się stwierdzając, że to na pewno nie tam! Wtem dogoniła nas grupa "doświadczonych ekspertów", których niósł prąd. Powiedzieli, że to na pewno w kierunku, z którego właśnie wróciłyśmy. Popłynęli, a my za nimi (skoro już torowali to żal było nie skorzystać). Faktycznie, mieli rację. Tuż za jeziorem dotarliśmy do miejsca pełnego powalonych drzew. Zwału było ok. 30 m. Dość sporo... Szczególnie, że znów trzeba było czekać aż wesoła gromadka się przeprawi... Ostatecznie się udało. Minęliśmy to fatalne miejsce, wyprzedziliśmy kajakarzy i pomknęliśmy przed siebie.
Do końca rzeki zostało nam jakieś 15 km. Zaczynało robić się ciemno, zimno i zaczęliśmy zastanawiać się czy damy radę dopłynąć do końca. Przyjrzeliśmy się mapie i ostatecznie zakończyliśmy spływ 10 km przed końcem.
Oczywiście jest nam trochę przykro, ale co zrobić. Będzie trzeba wrócić na ów 10 km! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz