Rozwijane Menu

25 lipca 2016

Green Velowe szaleństwo rowerowe - Województwo Podkarpackie

DZIEŃ 7

Czyli dzień powrotu., czyli nic fajnego... :) Spakowałyśmy tobołki i koło 9 ruszyłyśmy w stronę Rzeszowa skąd chciałyśmy pociągiem pojechać do domu.
Oczywiście po drodze chciałyśmy jeszcze "zahaczyć" o kilka atrakcji. Między innymi o zamek w Łańcucie. Spieszyłyśmy się by zdążyć i do zamku i na pociąg.
Po drodze odwiedziłyśmy klasztor ojców bernardynów w Opatowie, którego wnętrze wykończone jest w stylu baroku i "rokokoko" :)


Gdy dotarłyśmy do Łańcuta cieszyłam się jak dziecko na samą myśl, że wejdziemy do środka. Jaka była moja złość i rozczarowanie gdy okazało się, że okresie wakacyjnym ostatnie wejście do zamku miało miejsce o godzinie 15! A sam zamek otwarty jest do 16:00! Toż to kpina w biały dzień!
Złe i zmęczone postanowiłyśmy poszukać miejsca do odpoczynku i strawy. Na pocieszenie i zgryzienie smutków usiadłyśmy w knajpce, w której serwowali pyszne i duże burgery i ser prażony. To było to czego nam było trzeba. Podczas jedzenie zaczęłyśmy się zastanawiać w jaki sposób dojechać do Rzeczowa. Pociąg do Katowic odchodził jako po godzinie 19:00, a szlakiem Green Vello z Łańcuta miałyśmy jeszcze ok. 30 km. Doszłyśmy do wniosku, że nie zdążymy! Pojechałyśmy więc na dworzec PKP w Łańcucie. A tam... jakaś mało ogarnięta Pani na kasie. Trudno było się z nią dogadać. Beata zniknęła w budynku dworca na dobre 30 min, a pociąg coraz bliżej. Dostałam znak od Beaty, że trzeba czym prędzej dostać się na peron (choć jeszcze nie miała biletu w ręce). Tak więc pozdejmowałam sakwy i zaczęłam biegać po tamtejszej estakadzie. Winda nie działała... Jak już się uporałam z sakwami i rowerami i znalazłam się na peronie, Beata powiedziała, że jednak jedziemy późniejszym pociągiem... Pani nie chciała nam sprzedać biletów rowerowych ponieważ nie miała w systemie informacji czy pociąg przystosowany jest do ich przewozu... Beata jednak się uparła i Pani bilety sprzedała.

PRZEJECHAŁYŚMY 121 km
Opóźniony pociąg był w całości pociągiem przedziałowym tzn. nie była ani wagony na rowery ani też miejsca. Całą drogę (5 h) stałyśmy przy wejściu i przy kibelkach. Ja w jednym wagonie, Beata w drugim. Niemal całą drogę trzeba było się przestawiać i przesuwać wszystko bo ludzie do kibla chodzili jak na sr**nie. I niby po to są kible... Ale każdy wagon miał 2 toalety. Z jednej i drugiej strony. I zamiast pójść to tej drugiej ludzie na zmianę chodzili do tych, przy których stałyśmy... Droga powrotna była więc męczarnią! Jaka była radość gdy mogłyśmy wysiąść w Katowicach. Jeszcze tylko 7 km do domu i koniec urlopu.

ŁĄCZNIE UDAŁO NAM SIĘ PRZEJECHAĆ 640 km! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz