Dla rozwiania wszelkich wątpliwości, było mało czerwonego za to dużo białego, a zatem białe Czerwone Wierchy :) Prognoza pogody zapowiadała się całkiem nieźle dlatego nie zastanawiając się długo pojechałyśmy z dziewczynami sprawdzić co tam słychać w Tatrach...
Pogoda o poranku nie zachęcała do wyjścia z samochodu. Na dole było zimno (-10) i mgliście. Zagrożenie lawinowe umiarkowane - 2 stopień. Co począć, gdzie pójść?
Było kilka pomysłów, ale chyba najbardziej zachęcający to właśnie wspomniane wcześniej Czerwone Wierchy. Ruszyłyśmy więc z doliny Kościeliskiej przed siebie (zielony szlak do Cudakowej Polany, a później czerwony w stronę Ciemniaka).
Ku naszemu zdziwieniu, na śniegu znalazłyśmy ślady misia. Faktem jest, że w tym roku misie poszły spać dość późno, ale żeby aż tak? Nie mniej, ślady były na tyle wyraźne, że nie miałyśmy żadnych wątpliwości do kogo należały.
Zaskakująca fauna w postaci lisa. Zimowe, miejscami srebrzyste futerko, gruba kita. Przechadzał się zboczami jak gdyby nigdy nic.
Im wyżej wychodziłyśmy tym piękniejsze widoki ukazywały się naszym oczom. Co raz więcej słońca, coraz mniej mgły. Wszystko zostało za nami.
I tak przechadzałyśmy się ze szczytu, na szczyt, noga za nogą... :)
Pomimo mroźnego wiatru, nie zabrakło chwili zadumy :)
Każdy wyjazd nas uczy, z każdego wyciągamy wnioski. Pamiętajcie, przed wyjściem w góry, upewnijcie się, że po suszeniu, czyszczeniu itp. Wasze raki są poskładane prawidłowo, a kije nie zsuwają się. Robótki manualne w temperaturze odczuwalnej -15, na wygwizdowie to nie jest przyjemna sprawa, a dowiedzieć się co jest nie tak było nie lada problemem. Naszą wędrówkę utrudniał, co chwile spadający rak. Okazało się że raki były źle złożone.
Pogoda i widoki były iście alpejskie (Krzesanica 2122 m n.p.m.).
Jesteśmy na Małołączniaku (2096 m n.p.m.)
Dla bardziej zdeterminowanych - a'la joga wśród przestworzy.
I zejście do wciąż zamglonej dolinki... :)
Mapa trasy: